Krakowski Salon Sztuki to impreza specyficzna. Odwołuje się do idei dawnego paryskiego salonu, czyli imprezy oficjalnej, instytucjonalnej, a towarzyskiej. Salon to swoisty kram ze sztuką, na których prac persona non grata się nie pokazywało. Bo z salonu można było być wykluczonym, co historycznie zaowocowało Salonem Odrzuconych – tam właśnie pokazano pierwotnie Śniadanie na trawie Maneta).
Tegoroczny salon jest na pewno jedną z najważniejszych krakowskich imprez sezonu jesiennego. W trakcie otwarcia przed Pałacem Sztuki gromadziły się tłumy, które bardzo powolnym ludzkim strumieniem wsuwały się do środka. Było więc tłoczno, było wino i było bardzo wiele prac.
Bardzo wiele.
Zbyt wiele. Bo zgromadzenie na powierzchni niepełnych dwóch pięter Pałacu prace ponad 100 artystów to pomysł kuratorsko dość karkołomny. Bo żadna z tych prac nie miała oddechu. I jeżeli zwracaliśmy niedawno uwagę, że mumokowe 55 dates były przeładowane, to Krakowski Salon i tak bije rekordy. Ale zaproszenie setki artystów na jedną wystawę ma też jeden ogromny plus. Wewnętrzny, całkowicie naturalny, szczery marketing. Maszyna promocyjna Salonu jest godna podziwu, bo impreza wspierana jest przez Krakowskie Biuro Festiwalowe (masa plakatów w mieście + dobra promocja online), dodanie do tego działań oddolnych musi skutkować sukcesem. I na pewno tak jest, bo Krakowski Salon – choć młody – już jest marką rozpoznawalną.
Ale pominąwszy marketing. Najważniejsze i istotne pytanie brzmi – czy było co oglądać? Było. Poza oczywistym wrażeniem chaosu i nadmiaru, dobrych prac było kilka. W takiej prezentacji zdecydowanie najgorzej wypadają obrazy, a najlepiej instalacje lub pokaźne rzeźby, obiekty z dźwiękiem lub ruchem, statyczne – choćby i najlepsze – płótna, zdjęcia czy rysunki stanowią w większości przypadków rozedrgane tło.
I nie, nie podamy żadnych kluczowych nazwisk. Zajrzyjcie na wystawę i sami oceńcie!